Grzegorz Przebinda

Wydarzenia miesiąca

Ostre rysy Sołżenicyna

Rys. Wiesław Rosocha

Czy chcąc być w Rosji „człekiem sprawiedliwym”, trzeba koniecznie mieć w pogardzie wszelkie dobra świata?

Otrzymujemy w książce Przełomy ponad pięćset stron dawnych i nowych opowiadań Aleksandra Sołżenicyna. Jest tu wszystko, co małe i piękne u tego pisarza noblisty. Od kultowego Jednego dnia Iwana Denisowicza z 1959 roku po najnowsze poetyckie „okruchy” z lat 1996–1997.

W środku zaś widzimy m. in. nostalgiczną Zagrodę Matriony, odwetową Prawą dłoń (o starym bolszewiku inwalidzie, co ongiś siekł prawicą wrogów rewolucji, a potem ręka ta mu uschła i w czasach Chruszczowa bolszewik szuka bezradnie pomocy w szpitalu taszkienckim), ponure, lecz trafiające w sedno rzeczy Zdarzenie na stacji Koczetowka (stacja znana wcześniej czytelnikom, za sprawą bacznej cenzury, jako „Kreczetowka”, żeby nie kojarzyła się czasem z nazwiskiem reżimowego pisarza Koczetowa)... I liczne nowe opowiadania.

Ruś utracona

Co spaja czterdzieści trzy opowiadania Sołżenicyna, bardzo różne w treści (nowele wiejskie, wojenne, fragmenty poetycko-liryczne), pisane w ciągu prawie półwiecza, a teraz z woli pisarza wychodzące pod jedną okładką? Mocnym spoiwem jest tu zarówno przestrzeń ukochanej przez pisarza Rosji Środkowej, „gdzie drzewa są liściaste”, jak i osoba wszechwiedzącego narratora, w którym każdy, kto choć trochę zna biografię Sołżenicyna, dostrzeże jego ostre rysy. Narrator ów, szczególnie w opowiadaniach z lat sześćdziesiątych (choć nie dotyczy to Jednego dnia Iwana Denisowicza, najlepszego utworu Sołżenicyna w ogóle), rzadko pozwala przemawiać samym wydarzeniom. Lubi oceny bezpośrednie, nie unika tyrad światopoglądowych. Psuje to nieco np. uroczą „Zagrodę Matriony”, gdzie „opowiadacz”, jeszcze niedawno łagiernik i zesłaniec, przemawia jako obrońca utraconej rosyjskości i przeciwnik „zgniłej cywilizacji”. Za zło na Rusi (także współczesnej) obwinia po słowianofilsku własność prywatną, źródło wszelkiej chciwości.

Andrzej Drawicz, zmarły Mistrz Loży Polskich Rusycystów, przekonywał ongiś swych krakowskich studentów, że Zagroda Matriony to najlepsze, co Sołżenicyn napisał. Dziś jednak widać, że utwór dał się nadgryźć zębowi czasu. Czy chcąc być w Rosji „człekiem sprawiedliwym”, trzeba koniecznie mieć w pogardzie wszelkie dobra świata? Rzecz kończy się tak: „Żyliśmy wszyscy tuż obok niej i nie rozumieliśmy, że był to ów człek sprawiedliwy, bez którego, jak głosi przysłowie, nie może istnieć wieś. Ani miasto. Ani cała ziemia nasza”. A może jednak dobra Matriona nie musiała być materialną abnegatką? „Nie uganiała się za dobytkiem... Nie szalała, by kupować jakieś przedmioty, a potem strzec ich bardziej niż własnego życia. Nie uganiała się za strojami. Za odzieniem, które zdobi szpetne monstra i bandytów”. Może też pozostałaby „człekiem sprawiedliwym”, gdyby np. nauczyła się gotować bez zbędnych ingrediencji: „Nie umiejący, nie gotuję – jakże ci dogodzę? (...) Pokornie zjadałem wszystko, co mi Matriona nagotowała, cierpliwie odkładałem na bok, jeśli trafiało się jakieś paskudztwo: włos, kawałeczek torfu, karalusza łapka”.

Musimy wyjaśnić

Z wczesnych utworów Sołżenicyna najlepiej czyta się dzisiaj – znów prócz Jednego dnia Iwana Denisowicza, który w polskim tomie został podany w profesjonalnym przekładzie Wiktora Dąbrowskiego i Ireny Lewandowskiej – „Zdarzenie na stacji Koczetowka”. Utwór rysuje genialnie psychologię duszy „człowieka radzieckiego”. Bohater to młody lejtnant Zotow, człowiek z wyższym wykształceniem, rodem z Białorusi, a teraz jesienią wojennego 1941 roku dyżurny na zapyziałej stacji Koczetowka (linia Riazań – Woroneż). Oto widzimy go, jak przyjaźnie rozmawia z moskiewskim aktorem, co przybył do tej dziury po ucieczce z niemieckiego okrążenia... Artysta miał, co Zotow spostrzegł, sympatyczny i urzekający uśmiech. Pięknie opowiadał o swych rolach w stolicy, grał np. Wierszynina, o którym lejtnant, co prawda, nigdy nie słyszał (dekadenta Czechowa wtedy nie wystawiano), ale mógł też odtwarzać postacie w sztukach Maksyma Gorkiego, „największego naszego pisarza, najmądrzejszego, najbardziej humanistycznego”... Jednak „instrukcja zalecała szczególnie wyostrzoną czujność w stosunku do «okrążeńców», zwłaszcza do pojedynczych osobników poza grupą”. Oto aktor ów miły nie kojarzy nazwy „Stalingrad”, nie wie, jak miasto dawniej się nazywało... Jak to, myśli gorączkowo Zotow, człowiek, zdawałoby się, radziecki, a nie wie, że Stalingrad to stary Carycyn?! To nie nasz człowiek – bez wątpienia biały agent, nasłany emigrant albo jakiś przebrany oficer... Po telefonie lejtnanta odpowiednie służby odprowadzają aktora ku „bramom wieczności”. Zotow przypadek szczególny? – ależ nie. Mądra Mandelsztamowa napisała ongiś, że w każdym z nas było coś z Zotowa.

Wiemy, że kilka opowiadań Sołżenicyna – nim pisarza ostatecznie wygnano z kraju w 1974 roku – w czasach odwilży Chruszczowa znalazło przystań na łamach miesięcznika Nowyj Mir: Jeden dzień Iwana Denisowicza, Zagroda Matriony, Zdarzenie na stacji Kreczetowka, Dla dobra sprawy, Zachar Kalita. W ówczesnej Polsce Jeden dzień... ukazał się w warszawskim tygodniku Polityka w przekładzie Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, a Zdarzenie... w miesięczniku Literatura Radziecka. Adolf Rudnicki, w napisanym w tamtych latach szkicu Dwa, trzy zdania, który wyszedł potem w książce Pył miłosny. Niebieskie kartki (Warszawa 1964), uległ urokowi właśnie Kreczetowki. Sam dobrze pamiętając pierwsze dni wojny na terenach ZSRR, pisał: „[Kreczetowka] rozgrywa się w pierwszych miesiącach wojny, o których Churchill potem powiedział: «Żaden kraj na świecie już nie dźwignąłby się po podobnych klęskach». Triumf Hitlera był wtedy niemal mistyczny. Miało się wrażenie, że go nikt i nic nie powstrzyma. Każdy tydzień przynosił (...) nowe okrążenie i nowe miliony jeńców. Puchły granice niemieckie. Słabo konwojowani przez nielicznych, pewnych siebie roześmianych żołnierzy niemieckich szli ulicami Lwowa jeńcy radzieccy. Znajdowali się wśród nich także znajomi, z którymi niedawno temu siedzieliśmy w kawiarni. Nie wiedzieliśmy nic o zbliżającym się uderzeniu, przed którym ostrzegały nas listy z GG, trzymano nas jak w wacie... Na ziemiach od Dniepru panował chaos nie do opisania. Tylko z dala od niego możliwa była reorganizacja jakiejś siły zdolnej do oporu, nie ogarniętej histerią klęski. Pierwszy, zrazu nieodczuwalny, cios zadała Hitlerowi właśnie przestrzeń”.

Dalej, z niezwykłym wyczuciem estetycznym, rekonstruuje Rudnicki treść i fabułę opowiadania Sołżenicyna, zwracając przy tym uwagę na każdy szczegół utworu. Widać wyraźnie, że jako stary inteligent Rudnicki stoi wyraźnie po stronie aktora Twieritinowa, który nie lubił Gorkiego, kochał za to Czechowa... Nie wiedział także Twieritinow – i to również budzi wyraźną sympatię polskiego pisarza – że dawny Carycyn nazywa się dzisiaj (1941) Stalingrad. Jednak taką niewiedzą podpisał na siebie wyrok. Poniższy cytat z Rudnickiego to, przyznajmy, jedna z najbardziej wnikliwych analiz Kreczetowki: „Na wojnie giną miliony. Giną niewinnie. Jakiś odsetek musi więc zginąć, chciałoby się powiedzieć, jeszcze bardziej niewinnie, bardziej absurdalnie, niesprawiedliwie”. Brudas moralny może nie uczyniłby tego co Wasia Zotow, ale ludzie czyści bywają wyjątkowo groźni. Zresztą to nawet nie Wasia Zotow, to sytuacja zadecydowała: na każdym kroku tablice ostrzegają przed szpiegami. Sam Zotow nigdy zresztą nie mógł mieć pewności, czy popełnił, czy nie popełnił omyłki. Nie ma on tej pewności, której słysząc krzyk Twieritinowa, nabieramy my. Wydaje mi się, iż o ogromnym rezonansie opowiadania zadecydowały zdania podkreślone zresztą przez samego autora, owo cyniczne: „Musimy tylko pewną małą sprawę wyjaśnić”.

Patrząc z dwóch poziomów

Podczas dwudziestu lat na emigracji Sołżenicyn nie pisał opowiadań. Zaprzągł się wtedy wraz z żoną i dziećmi do prac nad antyrewolucyjną epopeą Czerwone koło, przedsięwzięciem niemal tak gigantycznym jak sama rewolucja. Po „repatriacji” w 1994 roku wrócił szczęśliwie do opowiadań. Mamy więc w tomie Przełomy kolejne jego dobre utwory, m.in. Ego, opowiadające o losach Pawła Ektowa, dawnego spółdzielcy, potem uczestnika antybolszewickiego powstania chłopów na Tambowszczyźnie w latach 1920-1922, wreszcie zmuszonego przez Czeka do zdrady towarzyszy. Przeciwko chłopom, którymi dowodził dzielny Aleksander Antonow, skierowano gigantyczne siły pod wodzą Tuchaczewskiego, skutecznie wykorzystującego w walce gazy bojowe. Pamiętliwy Sołżenicyn przypomina o tym fakcie w opowiadaniu Na krańcach. Tu głównym bohaterem jest już Gieorgij Żukow, późniejszy gigant Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i marszałek ZSRR, zaczynający skromnie jako tłumiciel „antonowszczyzny”, rosyjskiej XX-wiecznej Wandei... Bardzo smakowite są Morelowe konfitury, krótka rzecz o niewymienionym z nazwiska Aleksym Tołstoju, pisarzu zdolnym, lecz skundlonym... Dobrze się czyta kawałki wojenne, w końcu autor to uczestnik II wojny światowej (wielka szkoda, że teraz, będąc już przecież od dawna rezerwistą, tak często zabiera głos w „sprawie czeczeńskiej”).

W większości nowych opowiadań Sołżenicyn wykorzystuje chwyt, który sam nazwał „techniką dwuczęściową”. Jego „dwuczastnyje rasskazy” opowiadają o tych samych ludziach albo z dwóch różnych poziomów świadomości narratora, albo z dwóch odmiennych i wartościujących poziomów czasowych. W utworze Tak czy siak najpierw widzimy lejtnanta, który chciałby postawić przed sądem wojennym paru żołnierzy, co ukradli garść kartofli ze wspólnej kuchni. Głodni złodziejaszkowie mający płacić życiem za oskomę na ziemniaki w mundurkach... Druga część opowiada już o bezkarnym rozkradaniu Rosji w czasach pierestrojki, a konkretnie o zabijaniu przyrody i tłumieniu ludzkiej inicjatywy nad rzeką syberyjską Angarą. Narrator nowych opowiadań Sołżenicyna dokonał aktu rehabilitacji własności prywatnej (podobna ewolucja miała miejsce już w latach siedemdziesiątych w umyśle samego pisarza). Pisarz i narrator ubolewają więc, że nowa rosyjska prywatyzacja znów stała się złodziejskim przywilejem nielicznych („prychwatyzacja”). Nie są w tym, niestety, bardzo dalecy od prawdy.

Aleksander Sołżenicyn, Przełomy. Opowiadania zebrane 1959-1998. Tłumaczyli: Juliusz Baczyński, Henryka Broniatowska, Tadeusz Butkiewicz, Jerzy Czech, Witold Dąbrowski, Wiesława Karaczewska, Irena Lewandowska, Ewa Rojewska-Olejarczuk, Józef Waczków, Alicja Wołodźko i Wiktor Woroszylski. Czytelnik, Warszawa 2001.