Grzegorz Przebinda, Janusz Świeży

Gieorgij Władimow, rosyjski pisarz i publicysta:
Faszyzm w Rosji ma się lepiej niż obalony komunizm

Zapłacić Rosją za Rosję

GRZEGORZ PRZEBINDA, JANUSZ ŚWIEŻY: – Pańska powieść „Wierny Rusłan. Historia psa obozowego” jest uważana za jedną z najważniejszych rosyjskich książek XX wieku. Skąd pomysł, aby dać opis losu człowieka w świecie koncentracyjnym poprzez świadomość łagrowego psa?

GIEORGIJ WŁADIMOW: – Moja matka spędziła dwa i pół roku na wyspach Archipelagu Gułag. Gdy w 1962 roku ukazał się w Nowym Mirze u Twardowskiego Jeden dzień Iwana Denisowicza Sołżenicyna, pomyślałem, że oto teraz przyszła kolej na moją taką książkę. Ale musiałem znaleźć bohatera. Prawdziwymi bohaterami Archipelagu byli ludzie wierzący, którzy przyjmowali swój los jako próbę wierności, zesłaną przez Boga. Człowiek religijny to nie jest mój bohater. Wychowano mnie w duchu ateistycznym.

W dobrym momencie ktoś mi opowiedział taką historię. „W miasteczku Timirtau był kiedyś łagier. Zburzono go potem w czasie odwilży, dookoła walały się druty kolczaste. Na miejscu budowano fabrykę, baraki służyły za mieszkania dla robotników. Po mieście wałęsały się psy łagrowe, które według instrukcji należało wystrzelać. Ale ktoś się nad nimi ulitował i wałęsają się teraz potwornie wychudłe, od nikogo nie wezmą ochłapu, dają na siebie patrzeć tylko z boku. Nie wiadomo, czemu jeszcze nie zdechły z głodu. Gdy jednak przez miasto idzie pochód pierwszomajowy, to psy natychmiast ustawiają się w konwoju i pilnują ludzkiej kolumny. Gdy ktoś próbuje wyjść z szeregu, warczeniem zapędzają go z powrotem”. To nie legenda, lecz szczera prawda. Po jej wysłuchaniu już wiedziałem, że oto wreszcie mam swojego bohatera, którego długo szukałem, mam żywą istotę, gotową oddać życie za „archipelag”.

W 1963 r. zaniósł pan 60-stronicowe opowiadanie do Twardowskiego, który przyjął je do druku. Dlaczego więc utwór ukazał się na Zachodzie i to dopiero w 1975 roku, a w Rosji ujrzał światło dzienne po kolejnych czternastu latach? Wcześniej krążył jako „anonimowa legenda” w samizdacie.

Rzecz w tym, iż w pierwszej chwili napisałem satyrę antropomorficzną. Bohaterem był w istocie rzeczy nie pies, lecz łagrowy strażnik w psiej skórze. Twardowski przyjął to do druku z wahaniem: „Sądzę, że pies ma własną tragedię, ale pan nie potrafił jej ukazać, zrobił pan ze zwierzęcia policyjnego łajdaka”. Więc wziąłem tekst do przeróbki, ale on i tak zaczął żyć własnym życiem. Przypisywano go Sołżenicynowi, podczas licznych spotkań często proszono go o przeczytanie „opowiadania o psie”. A on za każdym razem się złościł i mówił, że to nie jego... Jako stary zek nie chciał jednak wymieniać mego nazwiska, bo rzecz nie była jeszcze drukowana i mogła mi sprawić wiele kłopotów. W 1965 r. napisałem drugi wariant, ale właśnie skończyła się odwilż i Twardowski mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce. W latach 1971–74 na zamówienie emigracyjnego wydawnictwa Posiew pracowałem nad trzecim, rozszerzonym i ostatecznym wariantem powieści. I nie była to już antropomorficzna bajka o psie, lecz prawdziwa i tragiczna historia psa Rusłana i jego otoczenia. Maszynopis na bibułce papierosowej wywiozła za granicę para młodych zagranicznych turystów, ona – w buciku, on – w podszewce marynarki. Powieść ukazała się w maju 1975 roku w emigracyjnym piśmie Grani. Na jesiennych Targach Frankfurckich był już przekład niemiecki, potem pojawiły się tłumaczenia na kilkanaście europejskich języków, a nawet na nowohebrajski i japoński. O ile wiem, w Europie nie ma tylko przekładu na fiński i portugalski.

W rosyjskiej tradycji istnieją dwie postawy wobec świata łagrów. Warłam Szałamow sądził, że podobne doświadczenie ma charakter wyłącznie negatywny, upadlający, od cierpienia nikt nie staje się szlachetniejszy. Sołżenicyn zaś, gdy opisywał swą własną historię, mówił, że dopiero doświadczenie Archipelagu wzbogaciło go duchowo i pozwoliło poznać samego siebie. Dlatego pozwolił sobie na okrzyk: „Bądź błogosławione więzienie za to, żeś zaistniało w moim życiu”. Która postawa jest panu bliższa?

Rozumiem Szałamowa, ale rozumiem też Sołżenicyna. Ktoś został na wieki okaleczony, ktoś w ogóle nie chce tego wspominać, a ktoś inny powie, że jest to najbardziej znaczący epizod jego życia...

Mówił pan o wychowaniu ateistycznym... Czy była też fascynacja komunizmem?

Bardzo wcześnie dojrzałem. Było to w sierpniu 1946 r., gdy z kolegą i koleżanką poszliśmy wyrazić współczucie pisarzowi Michaiłowi Zoszczence, po tym jak wraz z Anną Achmatową został oficjalnie potępiony w Prawdzie przez Żdanowa. Mój kolega powiązał te wydarzenia z informacją z 2 VIII 1946 r. o egzekucji generała Andrieja Własowa i jego towarzyszy (w sumie powieszono dwanaście osób). Pamiętam, jak mnie zaciągnął w jakiś kąt i mówi: „Dlaczego nie było jawnego sądu? Przecież jeśli on jest zdrajcą, to trzeba to było szeroko roztrąbić – a wtedy był w pełnym toku proces norymberski – a po co od razu było wieszać w tajemnicy w podziemiach”. Doszliśmy do wniosku, że o losie Własowa, Achmatowej i Zoszczenki zadecydowano na tym samym posiedzeniu Biura Politycznego. Wzięliśmy z biblioteki utwory Zoszczenki, przeczytaliśmy je i ruszyliśmy do jego domu nad kanałem Gribojedowa w Leningradzie... Byliśmy wtedy w szkole wojskowej. Poszliśmy w czarnych mundurach uczniów szkoły oficerskiej im. Suworowa, żeby było oficjalnie! Aby się od razu nie wystraszył, wzięliśmy jeszcze koleżankę, ubraną w biały kostium i czerwony berecik. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że podczas aresztowań tajna policja często wykorzystuje także kobiety, dla odwrócenia uwagi. Jednak Zoszczenko, były frontowiec, wcale się nie wystraszył. Oddaliśmy honory, a on jął się tłumaczyć, że całe życie stał po stronie władzy radzieckiej, że walczył z bandami Nestora Machny, że nie rozumie, o co jest oskarżany. Rozmowa trwała pół godziny, wyraziliśmy mu szacunek i poszliśmy do domu.

Bez późniejszych konsekwencji?

Były, a jakże! Po paru tygodniach zostałem wezwany do oddziału politycznego, przesłuchiwał mnie pułkownik. Przyjechał specjalnie z Moskwy. Okazało się, że sąsiadka zza ściany doniosła do wydziału politycznego, że czytamy Zoszczenkę. Pułkownik mówił: „Partia i rząd zadecydowały, że jest to książka szkodliwa, a wy – przyszły oficer i czekista – czytacie to obrzydliwe antyradzieckie oszczerstwo?”. A my na to, że nie tylko czytamy, lecz jeszcze byliśmy z wizytą u pisarza. „Przed postanowieniem partii, czy po?”. Oczywiście odparliśmy, że po. Kapitan Miakuszka, który przesłuchiwał nas po tamtym pułkowniku, doradził nam po ludzku, żebyśmy zmienili zeznania, bo nas zwyczajnie zatłuką. I rzeczywiście zmieniliśmy. Co z tego, skoro nasza koleżanka, dumna Polka (jej matka uczyła angielskiego w naszej szkole), powiedziała na to: „Mówią, że byli przed postanowieniem? Ale ja byłam po... i nic więcej nie mam do dodania”. Oni na to: „Idźże z Bogiem, dziewczyno i nie gadaj za dużo”.

W czasie odwilży Chruszczowa pracował pan w Nowym Mirze. Do literatury wszedł pan za sprawą powieści Katastrofa z 1961, obalającej wszystkie mity „powieści produkcyjnej”. Ze zdumieniem dowiedzieliśmy się, że tę powieść czytał sam papież Jan XXIII!

Wiem o tym od Wiktora Niekrasowa. Odwiedzał wtedy Włochy. Jan XXIII bardzo się troszczył o duchowy rozwój swego kierowcy, za każdym razem pytał go, co czyta. Pewnego razu szofer przeczytał powieść radzieckiego pisarza: „O szoferze na wielkiej budowie, który jeździ, jeździ i w końcu łamie sobie kark w katastrofie”. „Daj poczytać” – mówi papież. Po pewnym czasie na jednej z audiencji zapytano Jana XXIII: „Wasza Świątobliwość chce współpracy z krajami bloku wschodniego, ale przecież to twierdza bezbożnictwa, która może szkodliwie oddziałać na wierzących w naszych krajach?”. A papież na to: „Nie byłbym takim pesymistą. Niedawno przeczytałem powieść młodego radzieckiego pisarza o zwykłym kierowcy, zajętym ustawiczną pogonią za chlebem powszednim. Ale ja i tam dostrzegłem krach ateizmu, bo z książki niezbicie wynika, że zanik duchowości może stać się przyczyną zguby człowieka. Autor nie pisał książki na zamówienie Kościoła, to typowo świecka literatura. Ale pisał ją chrześcijan, pewnie nie podejrzewający, że nim jest”. Po tej audiencji na moją powieść rzucili się wydawcy, posypały się przekłady.

W 1967 roku wysłał pan list do IV Zjazdu Pisarzy w obronie Sołżenicyna: „Niechże się Zjazd nie obrazi, ale imiona 9/10 jego delegatów nie przejdą do następnego stulecia. Tymczasem Aleksander Sołżenicyn, duma rosyjskiej literatury, będzie sławny znacznie dłużej”.

Bardzo przeżyłem odwilż Chruszczowa... Ale potem przyszedł „zastój” Breżniewa. I oto, gdy pojawia się wielki pisarz Sołżenicyn, znów słyszymy wszystkie te podłe oszczerstwa, jak ongiś przeciwko Zoszczence i Achmatowej. Było to niedługo po procesie Siniawskiego i Daniela. Już wtedy razem z Wasylem Aksionowem napisaliśmy w formie protestu list otwarty.

Rosyjscy dysydenci, m. in. Natalia Gorbaniewska, opowiadają, jak wielki wpływ wywarła na ich świadomość polska literatura, film i czasopisma lat 60. i 70. To samo mówił Bułat Okudżawa. Pan także jest w Polsce nie po raz pierwszy.

Byłem u was już w 1964 r. Przyjechaliśmy z ZSRR, 34-osobowa grupa pisarzy. Ja trzymałem się z Okudżawą, Borysem Bałterem, autorem książki Do widzenia chłopcy, i Władimirem Ogniewem, krytykiem. Trzy dni spędziliśmy w Warszawie, trzy w Krakowie, dzień, dwa w Zakopanem, gdzie nieoczekiwanie doznaliśmy radości po tym, jak nieopatrznie przekroczyliśmy na szlaku granicę z Czechosłowacją.

To wtedy Okudżawa spotkał się z Agnieszką Osiecką i napisał pieśń o trębaczu nad Krakowem.

Siedzieliśmy obok pomnika Adama Mickiewicza, piliśmy kawę przy stolikach i Agnieszka opowiedziała mu historię trębacza. On na to, że chciałby o tym napisać. Za pół roku, zdaje się, powstała ta piosenka.

Dla Okudżawy Polska była „pierwszą zagranicą”...

Tak jak dla mnie. Wielki wpływ na mój światopogląd wywarło polskie kino, takie filmy jak Kanał, Popioły, Popiół i diament Wajdy, Pociąg Kawalerowicza. Wajda przyjeżdżał do Moskwy z Beatą Tyszkiewicz. Potem przyszło nowe polskie kino, które zastąpiło u nas włoski neorealizm... No, a potem to już była „Solidarność”. Bardzo zazdrościliśmy wam, Polakom zorganizowania i porządku.

W 1977 r. wyrzucono pana ze Związku Pisarzy, wkrótce został pan szefem moskiewskiej sekcji Amnesty International. W maju 1983 wyjechał pan z ZSRR i wyemigrował do Niemiec. Był pan jednym z ostatnich emigrantów, niedługo potem nastał przecież Michaił Gorbaczow...

Przecież początek Gorbaczowa był jeszcze bardzo mroczny! Czy już zapomniano, że także on pozbawiał ludzi obywatelstwa, np. Irinę Ratuszyńską? A w 1982 roku wisiała nade mną groźba aresztowania, mogli też uwięzić moją żonę. Skontaktowałem się przez Jelenę Bonner z Andriejem Sacharowem, który był wtedy na zesłaniu w Gorkim. Radził, żebym wyjechał. Póki się zastanawiałem, Lew Kopielew w RFN zorganizował wielką kampanię w mojej obronie, w lutym 1983 przysłał mi na urodziny telegram podpisany przez Heinricha Bölla i Willy Brandta... Taki gest, żeby władze poczuły, kto mnie broni. Dostałem zaproszenie z Uniwersytetu w Kolonii od profesora Wolfganga Kazacka i pojechałem. Na początku wyjeżdżałem na rok, ale miesiąc po wyjeździe zabrali mi obywatelstwo, potem mieszkanie.

Dziś emigranci często wracają...

I ja bym wrócił, gdybym miał dokąd. Gdy w 1995 dostałem w kraju nagrodę za Generała i jego armię, kilku pisarzy napisało list do prezydenta w sprawie mojego mieszkania. Jelcyn to przeczytał i napisał: „Wyjaśnić i w miarę możności załatwić pozytywnie”. Rezolucja trafiła jednak do burmistrza Moskwy Jurija Łużkowa, który rzekł: „Mieszkań to nie mamy nawet dla swoich”. I tak się to skończyło. Chyba chcą, abym zrzekł się niemieckiego obywatelstwa, ale tego nigdy nie uczynię.

Pańska powieść Generał i jego armia otrzymała najbardziej prestiżową literacką nagrodę wolnej Rosji – Booker Prize, ale z drugiej strony podniosły się słowa krytyki, że wydarzenia wojenne przedstawił pan w fałszywym świetle. Ot, choćby kontrowersja wokół generała Wehrmachtu, Heinza Guderiana, który dowodził błyskawiczną akcją przy użyciu czołgów przeciwko ZSRR, a pan uczynił z niego oficera-intelektualistę, rozmyślającego o losach i przeznaczeniu Rosji, czytającego w Jasnej Polanie w gabinecie Lwa Tołstoja „Wojnę i pokój”...

Najostrzej zaatakował mnie Władimir Bogomołow, autor świetnych opowieści wojennych, który tym razem posłużył się językiem przyfrontowego propagandzisty. Pisał, że „mój” Guderian to apologia Wehrmachtu i opluwanie ludzi radzieckich. Ale ja starałem się rozwikłać wiele tajemnic II wojny. Nim przystąpiłem do pisania, przeczytałem o Guderianie wszystko, co było dostępne. On sam mówił, że przed wyprawą na Rosję przeczytał wszystkie materiały o rosyjskich wojnach szwedzkiego króla Karola XII i Napoleona I. Musiał więc czytać także Wojnę i pokój... A potem 26 dni mieszkał w domu Tołstoja w Jasnej Polanie, więc musiał też rozmyślać o gospodarzu i jego książkach. Myślał, że pokona „bolszewicką zarazę”, ale przynosił zsobą zarazę faszystowską.

Pisano, że dokonał pan także aktu rehabilitacji generała Andrieja Własowa, który przeszedł ze swą armią na stronę Hitlera.

Bogomołow powiedział, że Własow jest zdrajcą i po co się nim zajmować? Ale czy panowie wiedzą, że pierwszy wydany przez Guderiana rozkaz o odwrocie wojsk niemieckich był przyjęty w przeddzień kontrataku „zdrajcy” Własowa? Ale mnie naprawdę interesował nie on sam, lecz własowcy. Własow nie miał zamiaru przechodzić na stronę Niemców, po prostu znalazł się w okrążeniu i popłynął z prądem. A gdyby było inaczej, to razem z Żukowem – bo przecież miał takie same zdolności i władczy charakter – zostałby marszałkiem, siedziałby w prezydiach obsypany orderami. Mnie jednak interesowali ci nasi ludzie, którzy tak tłumnie przechodzili na stronę wroga. Co ich tam pociągnęło. Tragicznie ułożyła się nasza historia po 1917... Mój główny bohater, fikcyjny generał Kobrisow, też nie jest bez winy, bo przecież brał udział w straszliwej stalinowskiej kolektywizacji.

Popularny w Polsce Wiktor Suworow w swej ostatniej powieści Oczyszczenie twierdzi, że czystki, jakie Stalin przeprowadził w Armii Czerwonej przed II wojną, przyczyniły się do scementowania radzieckiego wojska. Pan, co widać z powieści, sądzi wprost przeciwnie.

Zdecydowanie odrzucam tezę Suworowa. Dlaczego Stalin zniszczył najbardziej zdolnych ludzi, a pozostawił nieudaczników? Zlikwidował marszałka Tuchaczewskiego i Jegorowa, generała Jonę Jakira i Witalija Primakowa. A zostali Woroszyłow i Budionny, w nowoczesnej wojnie zupełnie nieprzydatni... Dobrze, że znaleźli się nowi ludzie, sztabowcy, którzy sprawdzili się na froncie: Żukow, Aleksander Wasilewski, Nikołaj Watutin. Konstantego Rokossowskiego dwa razy wieźli na rozstrzelanie, powybijali mu zęby, ale potem został dowódcą dywizji, armii, frontu... Ale to wszystko były niedobitki. Własow to wyjątek, ale on miał szczęście, bo jego dywizja zajęła pierwsze miejsce na przedwojennej paradzie związkowej.

Mówi pan, że „za Rosję płacono Rosją”. Co to znaczy?

Kiedy w powieści generał Kobrisow widzi, że aby zdobyć miasto, w którym kiedyś żyło dziesięć tysięcy poborowych mężczyzn, musi zapłacić teraz życiem dziesięciu tysięcy żołnierzy – to właśnie jest „płacenie Rosją za Rosję”. Na tej wojnie zginęli najlepsi z Rosjan. Tak jak u was w Katyniu. Nieprzypadkowo rozstrzeliwali tam oficerów, to była elita polskiego narodu. Całego narodu zatłuc się nie da, ale elitę można.

A Rosja dzisiaj? W odróżnieniu od Aleksandra Sołżenicyna nie obawia się pan powrotu komunistów do władzy, za to bije pan na trwogę w obliczu działań rosyjskich faszystów.

Sołżenicyn mówi, że Rosja nie znała faszyzmu i on nigdy się u nas nie przyjmie. Niemniej jednak mamy już faszyzm. I w Rosji ma się on lepiej niż obalony komunizm. Komuniści już na pierwszy rzut oka są figurami raczej żałosnymi. Widziałem niedawno Ziuganowa, polityka stosunkowo młodego, ale on myśli kategoriami starca... Ideologia komunistyczna już się wyczerpała, jej nosiciele to zgrzybiali staruszkowie biorący udział w śmiesznych i żałosnych demonstracjach. Co innego nasz faszyzm, który jest atrakcyjny, ma siłę przyciągania. Faszyzm ma, by tak rzec, swą własną estetykę. Dobrze to rozumiał Hitler, dbający o formę, mundury, marsze i hymny. Nasi też to zrozumieli i przejęli. Młodzież garnie się do czarnych koszul ze swastykami, do muzyki, strzyże się na jedną modłę, chce się komuś podporządkować. Oni mają poczucie misji: „To na nas ciąży brzemię władzy w Rosji. To my powinniśmy oczyścić i wyzwolić Rosję”. Myślę, że będą się szykować do przejęcia władzy. Agdy my się ockniemy i zaprotestujemy, będzie już za późno. Dojdzie do prawdziwej wojny domowej. Żadną inną ideologią, żadną ironią i śmiechem faszyzmu zwyciężyć się nie da. Hitler przecież też był błaznem, który stał się Reichsführerem. Faszyzm można zwyciężyć tylko siłą, a tej siły dziś nikt w Rosji nie ma, ani nie mobilizuje.

Co czeka Rosję w ciągu najbliższych piętnastu lat?

Przeżywamy dzisiaj dwa kryzysy: duchowy i polityczny. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wolność to przede wszystkim ciężkie brzemię i ogromna odpowiedzialność... A u nas rozumiano to jako „wszystko wolno” i „rób co chcesz”. Drugi kryzys jest związany z tzw. pierwotną akumulacją kapitału, która zawsze ma charakter bandycki, chamski i złodziejski. Rosja została rozkradziona, co umożliwiły potknięcie Gajdara i Czubajsa. Ich cel był słuszny, chcieli przeprowadzić prywatyzację, poprzeć mały biznes, wprowadzić wolny rynek. Ale działali w Rosji, gdzie wszystko nabiera form zwyrodniałych. Stworzyli możliwości dla „nowych Rosjan”, którzy rozkradli kraj, wzięli w swe ręce przemysł, tylko po to, żeby się nachapać i prowadzić słodkie życie milionerów. Mafia coraz silniej naciska już na nasz rząd. Aby Rosja wróciła do norm cywilizacyjnych, musi upłynąć wiele czasu, muszą przeminąć nie tylko ci „nowi Rosjanie”, lecz nawet ich dzieci i wnuki.